Przyciski te są przeznaczone głównie na wypadek, gdyby to okno zawartości było ładowane przez wyszukiwarki bez menu.
Niebieskie linki prowadzą do gotowych wersji html strony, fioletowe linki prowadzą do stron, których strony startowe (a przynajmniej wstępy i spisy treści) zostały już utworzone, zielone linki prowadzą do stron zewnętrznych, szary oznacza, że żaden plik nie jest jeszcze dostępny).
Uwagi w tym kolorze i pomiędzy dwoma / pochodzą od operatora tej niemieckiej strony lustrzanej i tłumacza.
/ Obecnie przejęte zostały tylko teksty z oryginałów, a odpowiednie linki na stronach lustrzanych są kolejnym krokiem, który jest jeszcze daleki, ponieważ wszystkie teksty mają być najpierw przejęte z odpowiedniego polskojęzycznego oryginału. A stron jest wiele, co możesz zobaczyć w menu po lewej stronie. Staram się tworzyć linki i uzupełniać strony tak szybko, jak to możliwe./
Życie każdego człowieka podobno daje się streścić jednym słowem. W moim przypadku słowem tym zapewne byłaby "walka" albo "zmaganie się". Zmaganie mojego życia zaczęło się jeszcze na długo zanim miałem się urodzić. Jakaś "mroczna moc" najwyraźniej nie chciała abym pojawił się na tym świecie. Stąd życie obojga moich rodziców często ratowane musiało być cudem. Przykładowo, na króko przed wojną jakiś bandzior strzelał w głowę mego ojca z odległości zaledwie około dwóch metrów - i ciągle chybił. Natomiast podczas wojny mój ociec wzięty został do niewoli i umieszczony w obozie jeńców wojennych z Peenemunde - wyspie słynnej potem z jej pocisków rakietowych "V2" oraz ich wyrzutni. Oczywiście, podczas spartaczonego bombardowania Peenemunde nocą 17 na 18 sierpnia 1943 roku, owych niemal 1000 alianckich ciężkich bombowców nie rozróżniało pomiędzy wyrzutniami V2, montownią pocisków, a obozem więźniów wojennych. Ojciec potem opowiadał, że nawet woda wówczas tam się paliła, zaś w całym Peenemunde nie dało się potem zobaczyć nawet jednej całej cegły. Czystym jednak cudem mój ojciec wyszedł bez szwanku. Ponieważ niemal wszyscy zostali wtedy tam zabici, zaś płoty obozu zniszczone, on sam opuścił obóz i wybrał się piechotą do domu - ciągle ubrany w pasiastą, obozową "piżamę". Nie doszedł jednak daleko, bo zatrzymali go na pobliskim moście przez rzekę. Na szczęście, zamiast z miejsca go rozstrzelać - jak to mieli w zwyczaju czynić z uciekinierami z obozów, nie mogli się oprzeć ciekawości aby wybadać jakie powiązania mój ojciec ma z aliantami skoro ci pozostawili go żywym, podczas gdy nawet owych usilnie chronionych niemal 800 niemieckich naukowców, a także niemal wszyscy pracownicy niemieckich służb i niemal wszyscy jeńcy wojenni, zostali wybici. (Mój ojciec do końca swego życia wierzył, że był jedynym który wyszedł z życiem z tamtego bombardowania Peenemunde. Już po jego śmierci doczytałem się jednak w internecie, iż owo bombardowanie podobno przeżyło też kilku innych ludzi - niestety NIE wiem czy byli wśród nich jacyś jeńcy wojenni.) Potem ojciec się skarżył, że podczas tego śledztwa nie tylko iż dwóch w czarnych mundurach tak się męczyło okładaniem go pałkami, że aż musieli bić go na zmiany, ale że również nakazywali mu aby na głos liczył w ichnim języku każde uderzenie jakie mu zaserwowali.
Nas słuchanie tych opowiadań śmieszyło, bowiem NIE potrafiliśmy sobie wyobrazić jak to się czuje, kiedy bomby spadają wokoło tak gęsto jak wiosenny grad, kiedy wszystko się pali (nawet woda), zaś powietrze jest zapełnione jak żołnierska zupa wyrzucaną wybuchami ziemią, szrapnelami eksplodujących bomb, oraz odłamkami rozrywanych eksplozjami budynków. Ponieważ Niemcy NIE doszukali się jednak żadnej "konspiracji" w wyjściu mojego ojca z obozu, wzięli pod uwagę jego talent "złotej rączki" i pozostawili go żywym, a tylko odesłali ponownie "na roboty" technicznego naprawiania najróżniejszych urządzeń. (Odnotuj, że zdjęcie i historię mojego ojca w Peenemunde krótko podsumowałem też w podpisie pod "Fot. #1" ze swej strony p_l.htm. W historii ten szczególnie uderza zarówno sprawiedliwość jak i doskonałe poczucie humoru Boga, który spowodował iż problemy jakie na Ziemię sprowadziły rakiety budowane przez von Brauna i montowane w Peenemunde przez mojego ojca, stara się obecnie naprawiać syn niewolnika von Brauna wynalezionymi przez siebie bezspalinowymi Magnokraftami - tak jak wyjaśniłem to w punkcie #K2 ze swej strony o nazwie god_istnieje.htm.)
Z kolei moja matka na krótko po wojnie zanim zaszła w ciążę, skaleczyła obie swoje nogi na ściernisku i dostała w nich zakażenia czymś czego wówczas lekarze nie potrafili ani nazwać ani wyleczyć. Obecnie prawdopodobnie nazwano by to "flesh eating bacteria" (tj. "bakteria zjadająca ciało ludzkie"). Typowo ludzie od tego bardzo szybko umierają. Gdyby więc i moja matka wówczas umarła, ja nigdy bym nie otrzymał szansy aby się urodzić. Matka jednak jakoś przeżyła - chociaż owa bakteria zjadała stopniowo jej nogi praktycznie aż do końca jej życia. W ten sposób owa "mroczna moc" nie dopięła jednak swego i dane mi było się urodzić.
Urodziłem się w 1946 roku w maleńkiej wioseczce która przez najdłuższy okres czasu nazywała się Wszewilki. (Wioska ta często bowiem zmieniała swoją nazwę - obecnie nazywa się Stawczyk.) Na temat owej wioseczki napisałem nieco więcej w następnym punkcie tej strony. Po urodzeniu mieszkałem we Wszewilkach aż do 18 roku swojego życia, tj. od 1946 roku aż do 1964 roku, czyli aż do czasu kiedy wybrałem się na studia do pobliskiego miasta Wrocławia.
Mój ojciec był mechanikiem o zdolnościach tzw. "złotej rączki". Znaczy, naprawiał on wszystko co tylko się popsuło w promieniu dziesiątków kilometrów od naszego domu, zaczynając od zegarków i zegarów, poprzez rowery i różne maszyny, a skończywszy na ogromnych silnikach gazowych jakie napędzały pompy w milickich starych wodociągach (zdjęcie wraz z opisami tych wodociągów, pokazane jest na "Fot. #D2a" ze strony o nazwie wszewilki.htm). Faktycznie to był on nawet zatrudniony przez gazownię w pobliskim miasteczku Miliczu aby utrzymywał owe stare wodociągi miejskie w stanie działającym. Obecnie się zastanawiam, jak on właściwie mógł mnie tolerować, jako że cokolwiek zreperował jednego wieczora, natychmiast ja rozmontowywałem to następnego dnia kiedy on był w pracy, aby zobaczyć jak to działa. Oczywiście, nie zawsze też zdołałem potem to poskładać z powrotem tak aby działało jak powinno. Szczególnie trudnymi do poskładania, tak aby potem działały, okazywały się być małe, szwajcarskie zegarki, co do których wszyscy się zgadzają, że są one "bardzo dobre". (Ja dopiero w listopadzie 2015 roku odkryłem ową generalną zasadę moralną, która stwierdza, jeśli ktoś o wyższej od nas wiedzy, możliwościach i doświadczeniu wykonał coś, co już jest uznane za "bardzo dobre", wówczas my NIE powinniśmy tego zmieniać ani próbować to "udoskonalać", bo to popsujemy. Natychmiast też po odkryciu tej zasady moralnej opisałem ją w punktach #A1 do #A5 swej strony o nazwie cooking_pl.htm - używając w swym opisie przykładu dzisiejszego zatruwania żywności przez naukowców, polityków oraz przez innych domorosłych "usprawniaczy". Niestety, przestrzegania tej istotnej moralnej zasady ludzkość musi się dopiero nauczyć - co staram się też uświadomić m.in. w punkcie #G2.3 strony healing_pl.htm.) Po tym więc jak doświadczyłem aż kilkakrotnie jak po powrocie z pracy mój ojciec reaguje na widok rozmontowanych zegarków, które on naprawił jedynie noc wcześniej, zwolna nauczyłem się powstrzymywać swoją pokusę dowiedzenia się co właściwie powoduje że owe zegarki tykają.) Owo praktyczne podejście do wszystkiego od strony zasady działania i budowy wewnetrznej pozostało mi z dzieciństwa na całą resztę życia. Na wszystko też później patrzyłem własnie z tego punktu widzenia - znaczy jak to jest skonstruowane, jak to działa, jak to daje się zbudować, itp. W swoich badaniach naukowych zawsze też byłem praktykiem, który fizycznie eksperymentuje, mierzy, buduje, wykonuje, docieka, itp., a nie który jedynie opowiada czy rysuje. Niestety, po wyemigrowaniu z Polski NIE było mi dane kontynuować tej praktycznej tradycji, bowiem się okazało, że w krajach Zachodnich naukowcy ani ludzie z mojego środowiska niczego sami NIE budują praktycznie, a jedynie o tym wygłaszają czysto teoretyczne mowy.
Moja matka była gospodynią domową - skromny geniusz matematyczny. Była ona w stanie liczyć w pamięci niemal tak samo szybko jak to czynią dzisiejsze komputery. Jej zdolności obliczeniowe zawsze szokowały sprzedawców w sklepach, dostarczając wiele uciechy mi i mojej siostrze z którą często towarzyszyliśmy mamie w wyprawach na zakupy.
Pierwsze lata mego życia dominowane były przez "zmaganie się", oraz przez niebezpieczeństwa. Moi rodzice byli bardzo biedni - tylko z trudnością jakoś przeżywali. Zaś na mnie jakby jakaś "mroczna moc" uparcie polowała. Tylko do czasu ukończenia szkoły podstawowej zapamiętałem siedem zdarzeń kiedy omal nie straciłem życia - włączając w to "przypadkowe" przestrzelenie mojej czapki na głowie z dubeltówki we wsi Cielcza w 1957 roku - opisane także w punkcie #H2 strony god_proof_pl.htm oraz w punkcie #G2 strony cielcza.htm (ocalałem wtedy tylko dzięki koledze który przejął swoim ciałem niemal cały ładunek). Z kolei do chwili obecnej naliczyłem się już około trzydziestu takich przypadków. Najbardziej szokujący z nich miał miejsce w Nowej Zelandii 13 listopada 1990 roku, kiedy to pojechałem na spotkanie z moim przyjacielem, o nazwisku Gary Holden, mieszkającym w Aramoana. Na szczęście jakiś cud tajemniczo zmusił mnie abym zawrócił w swej drodze - w przeciwnym wypadku z całą pewnością bym zginął w masakrze, która wówczas zaczęła się właśnie w domu Gary'ego.
Moja edukacja podążała typowym kursem komunistycznej Polski. Najpierw (w 1953 roku) zacząłem uczęszczać do szkoły podstawowej nr 1 w pobliskim miasteczku Miliczu (w owym czasie mającym około 6000 mieszkańców). Jednak już wówczas Bóg przygotowywał moje losy na życie nieustającego podróżnika. Stąd w Miliczu uczęszczałem jedynie do klas pierwszej, drugiej i czwartej. Do trzeciej klasy uczęszczałem w szkole ze wsi Wszewilki. Klasę piatą ukończyłem we wsi Cielcza. Natomiast klasy szóstą i siódmą ukończyłem w pobliskiej do mojej maleńkiej rodzinnej wsi Stawczyk, nieco większej wsi o nazwie "Stawiec". (To w owym Stawcu, jak posądzam, wówczas ciągle mieścił się sztab główny działających wtedy w okolicach Milicza ogromnie efektywnych niemieckich partyzantów zwanych Werwolf, tj. "Wilkołaki", jakich metody walki warto byłoby poznać na przyszłość - po szczegóły patrz punkt #E2 z mojej strony o nazwie wszewilki.htm. Być więc może, że niektórzy moi ówcześni koledzy szkolni ze Stawca, faktycznie byli dziećmi partyzantów "Werwolfu" - z czego oczywiście NIE zdawałem sobie sprawy.) Swą podstawówkę ukończyłem w 1960 roku. Potem zacząłem uczęszczać do szkoły średniej (od 1960 do 1964 roku), którą było jedyne wówczas Liceum Ogólnokształcące w Miliczu. Maturę zdałem w 1964 roku. Świadectwo maturalne upoważniało mnie do wstępu na wyższe uczelnie. Wybrałem studia na Politechnice Wrocławskiej, która w owym czasie była jedną z najbardziej renomowanych uczelni w Polsce. (Na bazie swojej obecnej znajmości poziomu nauczania w innych uniwersytetach świata, ja osobiście wierzę, że w owym czasie była ona nie tylko najlepszą uczelnią w Polsce, ale jednocześnie i jedną z najlepszych uczelni na świecie - po szczegóły patrz punkt #E1 na stronie o nazwie rok.htm.) W owym czasie przypadało około 12 kandydatów na każde wolne miejsce z owej Politechniki. Stąd jedynie zdanie egzaminów wstępnych okazało się ogromnym sukcesem. Studiowałem tam od 1964 roku do 1970 roku. Przez ostatni rok studiów otrzymywałem specjalne "stypendium naukowe" zarezerwowane tylko dla kilku najlepszych studentów. Stypendium to upoważniało do zostania zatrudnionym na uczelni po zakończeniu studiów.
Swoje dorosłe życie w socjalistycznej Polsce rozpocząłem w 1970 roku po otrzymaniu dyplomu "magister inżynier mechanik" z Politechniki Wrocławskiej. Zostałem wówczas zatrudniony przez tą politechnikę najpierw jako assystent stażysta, potem jako asystent, dalej jako starszy asystent, zaś po obronie swej pracy doktorskiej w 1974 roku - jako adiunkt ("adiunkt" w Polsce jest odpowiednikiem dla tzw. "Reader" z angielskiego systemu uniwersyteckiego). Gdyby spróbować jakoś nazwać tamten okres w moim życiu, możnaby go tytułować "sukcesy zawodowe nie poparte poczuciem spełnienia". Szybko wspinałem się w hierarchii akademickiej. Studenci uwielbiali moje dobrze przygotowane i nowoczesne wykłady - w 1981 roku wybierając mnie nawet "wykładowcą roku". Z kolei przełożeni doceniali moją biegłość w najnowszej technice i wielodoscyplinarną ekspertyzę. W kraju szybko wyrobiłem sobie opinię jednego z najlepszych ekspertów w zakresie sterowania numerycznego, oprogramowania inżynierskiego, oraz komputeryzacji. Byłem autorem jedynego wówczas w całym kraju komputerowego języka do programowania obrabiarek sterowanych numerycznie. Moja wysoka ekspertyza w aż dwóch dyscyplinach (tj. w inżynierii mechanicznej i w informatyce) spowodowała że stałem się poszukiwanym specjalistą i wiele zakładów pracy ubiegało się o moje usługi. W sumie pracowałem więc na uczelni na pełnym etacie i równocześnie w przemyśle na pół etatu. Materialnie powodziło mi się też relatywnie dobrze jak na ówczesne warunki. Był to jedyny okres w moim życiu kiedy posiadałem duże, wygodne i nowoczesne mieszkanie z ładnym umeblowaniem, oraz z własnym gabinetem do pracy. Miałem też samochód Fiata 126p. Każde wakacje spędzałem na przyjemnych wczasach. Żyłem też w systemie politycznym, który nie na darmo nazywany był "socjalizmem". W miarę swoich możliwości państwo zaspokajało w nim bowiem najważniejsze potrzeby narodu. Przykładowo, każdy miał w nim gwarancję pracy i źródła utrzymania.
Cała edukacja i służba zdrowia były za darmo otwarte dla każdego. Ich jakość ciągle była wówczas relatywnie wysoka - tj. zdecydowanie wyższa niż w każdym z krajów w którym przyszło mi żyć i pracować już po opuszczeniu Polski. Państwo przyjmowało też na siebie odpowiedzialność za dostarczenie każdemu mieszkania, transportu publicznego, opieki nad dziećmi, oraz wypoczynku wakacyjnego. W rezultacie tego wszystkiego, nie wiedziałem wówczas co to poczucie bycia niechcianym, własnej bezwartości i bezsilności, perspektywa bezrobocia w nieskończoność, czy braku pieniędzy na podstawowe potrzeby. Ani też mi, ani innym rodakom, nie były wówczas znane narkotyki, bezdomność, desperacka przestępczość, itp. Jednak system polityczny w którym żyłem stwarzał niepokoje innego rodzaju. Wynikały one głównie z dyktatorstwa (zamordyzmu) i "rządów pięści", które ówczesny rząd praktykował wobec rządzonego przez siebie narodu. Przykładowo z okna mojej sypialni widać było brzegi ogromnego poligonu na którym stacjonowały wyrzutnie SSki z głowicami atomowymi. (W dzisiejszych czasach też stoją tam nuklearne wyrzutnie, tyle że poustawiane dla odmiany przez państwo w które tamte SSki były wycelowane.) Wszystkim w okolicy było więc wiadomym, że mieszkamy "na nuklearnej tarczy". Wszakże w przypadku jakiegokolwiek konfliktu, było pewnym, iż te wyrzutnie będą najpierw niszczone bombami atomowymi strony porzeciwnej. Mogło więc się zdarzyć, że po czyimś "zaswędzeniu palca" nasz dom zwyczajnie by został odparowany. Inne czynniki które też psuły ówczesne poczucie spełnienia życiowego, była tzw. "propaganda sukcesu", brak sprawiedliwości (szczególnie ustawianie rządzących "ponad prawem"), brak wolności prasy i wolności wypowiedzi, głuchota rządzących na petycje narodu oraz wynikająca z tej głuchoty postępująca demoralizacja polityczna. Najtrudniejsze do przełknięcia były jednak pogłębiające się pustki w sklepach. Z braku doświadczenia życiowego i z nieznajomości innych ustrojów, w tamtych czasach wszyscy wierzyliśmy, że te problemy i napięcia wynikają z wad samego ustroju. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że dokładnie takie same problemy, a nawet dodatkowo i inne, jeszcze gorsze, mogą dawać się ludziom we znaki w praktycznie każdym ustroju - tyle tylko, że wyzwalane tam będą nieco odmiennymi mechanizmami. Wówczas NIE istniał też jeszcze przykład 21-wiecznych Chin, które empirycznie udowodniły, że mądrymi reformami, które stoją w zgodzie z wymaganiami Boga, każdy system daje się udoskonalać i wcale NIE trzeba go obalać aby uczynić w nim swe życie przyjemniejszym. Ponieważ każda akcja wyzwala odpowiedającą jej reakcję, w rezultacie owych "rządów pięści" i usterek ustroju jaki nas otaczał, w prawie całym narodzie którego byłem cząstką zaczęło narastać życzenie transformacji z socjalizmu do innego, lepszego ustroju. Jedynym zaś innym ustrojem który wówczas istniał, był kapitalizm.
W 1980 roku tornado zmian politycznych zaczęło zmiatać Polskę. Najpierw powstała "Solidarność". Potem niemal każdy patriotyczny Polak stał się jej członkiem. Ja byłem jednym z pierwszych jej członków. Potem nastał "stan wojenny" i wyniszczanie Solidarności. W owym czasie wszystkich dziwiło, że po każdym spotkaniu z Lechem Wałęsa, wszyscy aktywiści Solidarności uczestniczący w owym spotkaniu zawsze zostawali aresztowani. Sprawa wyjaśniła się dopiero w 2008 roku, kiedy to dwaj polscy badacze historii, S. Cenckiewicz i P. Gontarczyk, opublikowali książkę "The Secret Police and Lech Wałęsa", 780 stron, w której ujawnili dokumentację iż przywódca Solidarności, zaś późniejszy Prezydent Polski i laureat Nagrody Nobla, faktycznie był kolaborantem tajnej policji i że to właśnie owa tajna komunistyczna policja awansowała go do wszystkich tych honorów. (Książka ta i jej konsekwencje omawiane były m.in. w artykule [1#B1] o tytule "Walesa fingered as a communist spy" (tj. "Wałęsa wytknięty jako szpieg komunistów"), ze strony A20 gazety The New Zealand Herald, wydanie z czwartku (Thursday), June 26, 2008.) Nic dziwnego, że owa oryginalna Solidarność szybko została utopiona w zdradzie i intrygach. Kiedy zaś Solidarność została utopiona, ja utonąłem wraz z nią. "Polowanie na czarownice" zostało rozpoczęte w Polsce. Jak to było z każdym byłym działaczem Solidarności, moje życie znalazło się wówczas w niebezpieczeństwie. Któregoś dnia byłem nawet ścigany i niemal postrzelony przez policję. Z pomocą dobrych przyjaciół zdołałem opuścić Polskę i wyemigrować do Nowej Zelandii - zanim reżymowi udało się mnie na czymś złapać i wysłać na Syberię. Wylądowałem w Nowej Zelandii w 1982 roku. W rok później byłem już jej tzw. "permanent resident", czyli osoba uprawniona tam do pracy zarobkowej. W 1985 roku zostałem obywatelem Nowej Zelandii.
Życie na emigracji w epoce dobrobytu oczywiście było nieporównanie łatwiejsze i przyjemniejsze niż w komunistycznej Polsce. W czasach mojego wyemigrowania z Polski, Nowa Zelandia była rządzona przez doskonałego przywódcę, który postępował najmoralniej ze wszystkich przywódców pod jakich rządami przyszło mi żyć. Nazywał się on Sir Robert Muldoon (1921-1992) i był on Prime-Ministrem Nowej Zelandii od 1975 do 1984 roku. Nowa Zelandia przechodziła wówczas przez okres jednej z najlepszych sytuacji ekonomicznych i socjalnych w całej swojej historii. Początkowo więc bez trudu znajdowałem tam pracę. Przez pierwszy rok (tj. 1982) pobytu na emigracji zatrudniony byłem na Canterbury University ze słonecznego i pięknego miasta Christchurch. Miałem spore szczęście aby tam pracować, bowiem Christchurch moim zdaniem jest najpiękniejszym, klimatycznie najprzyjemniejszym, oraz najlepiej zlokalizowanym miastem w całej Nowej Zelandii. (Nazwa "Christchurch" oznacza "Kościół Chrystusa". Niestety, mieszkańcy Christchurch wzięci razem jako jeden tzw. "intelekt grupowy", NIE spełniają swym zachowaniem staropolskiego powiedzenia, że szlachectwo zobowiązuje - co wyjaśniam szerzej m.in. w punkcie #G2 swej strony o nazwie przepowiednie.htm oraz w niemal całej swej stronie o nazwie quake_pl.htm.) Z kolei przez następne cztery lata (tj. 1983 do 1987) pracowałem na Southland Polytechnic w Invercargill - tj. w najbardziej na południe wysuniętym dużym mieście świata. Miałem szczęście, że tam wylądowałem, bowiem mieszkańcy Invercargill okazali się najbardziej mili, gościnni, przyjaźni dla emigrantów, oraz otwarto-głowi z mieszkańców wszystkich miast Nowej Zelandii w jakich dotychczas mieszkałem. (Aby dać tu jakieś pojęcie o otwartości ich umysłów, to ze wszystkich uczelni świata i Nowej Zelandii na jakich kiedykolwiek pracowałem, jedynie na Politechnice w Invercargill poproszono mnie abym podjął oficjalne wykłady dla miejscowej ludności - nabór na jakie ogłaszano w miejscowej gazecie, jakie poświęcone były prezentowaniu wyników moich naukowych badań UFO.) Na dodatek, w owym czasie Nowa Zelandia była niemal rajem na Ziemi.
Doskonałe rządy przywodzącego jej mądrego i wysoce moralnie postępującego Sir Robert'a Muldoon powodowały, że praca była praktycznie dla każdego, w kraju rozwijał się przemysł, oraz istniało tam duże zapotrzebowanie na wysokich specjalistów z moim poziomem eksperyzy. Rząd Muldoon'a budował tak dużo nowych fabryk, elektrowni, dróg, budynków publicznych, itp. - że później nawet po ponad ćwierć wieku rozsprzedawania, zamykania, zaniedbywania, biurokratyzowania, oraz zaduszania przez następne rządy, ciągle nie wszystkie z nich dały się zniszczyć, zbankrutować, lub wygonić z kraju. Ulice pełne były tam wówczas roześmianych, zadowolonych z życia, oraz szczęśliwych ludzi. Do Nowej Zelandii emigrowali ludzie z Europy, USA, Australii i z innych bogatych krajów świata, zaś emigracja odpływowa niemal tam nie istniała. (Przykładowo, Sir Robert Muldoon cytowany był w wielu publikacjach za swoje słynne wówczas powiedzenie, że "Nowozelandczycy którzy emigrują do Australii podnoszą poziom IQ w obu tych krajach" - objaśniając to jego powiedzenie, dyplomatycznie i humorystycznie ono implikuje, że dzięki ich emigracji, NZ pozbywa się osób o najniższym IQ, zaś Au uzyskuje osoby o najwyższym IQ.) Nowozelandzki dolar był wtedy równy dolarowi USA. Sklepy były pełne wszelkich nowoczesnych dóbr, większość których była wytwarzana na miejscu, zaś ludzie mieli pieniądze aby je kupować. Monopoli ani karteli jakie obecnie zaduszają Nową Zelandię niemal na śmierć wcale wtedy tam NIE było. Przestępczość niemal tam nie istniała - np. większość Nowozelandczyków wyjeżdżających na miasto zostawiała drzwi domów zapraszająco otwarte. Edukacja i opieka zdrowotna była za darmo dla każdego. Praktykowana też tam była prawdziwa wolność prasy oraz szczera, rzeczowa, bezbłędna i pozbawiona propagandy informacja rządowa.
W czasach kiedy jako uczestnik Solidarności narażałem swoje życie dla urzeczywistnienia systemu społecznego który byłby "lepszy" od socjalizmu, miałem dosyć klarowne wyobrażenie jak taki lepszy system powinien wyglądać. Po przybyciu do Nowej Zelandii z miłym dla siebie zaskoczeniem odkryłem, że rządy Sir Robert'a Muldoon faktycznie urzeczywistniały taki "idealny" moim własnym zdaniem system polityczny. Dlatego ja osobiście należę do niewielkiej liczebnie grupy tych co admirują wielkość i genialność owego konsystentnie moralnie postępującego męża stanu. Moim zdaniem, gdyby zamiast niewielką Nową Zelandią ten ogromnie zdolny, mądry i moralnie postępujący przywódca rządził np. Stanami Zjednoczonymi lub Rosją, swoimi osiągnięciami przyćmiłby tam wszystkich największych przywódców świata, włączając w to Kennedy'ego i Piotra Wielkiego. Kiedyś zupełnie też nie mogło mi pomieścić się w głowie "dlaczego?" przywódca za którego rządów Nowa Zelandia była szczytem dobrobytu i rajem na Ziemi, w czasach swych rządów miał aż tak silną opozycję, zaś do dzisiaj ma aż tak niską opinię w oczach swoich własnych ziomków. (Faktycznie to wszyscy naprawdę wybitni Nowozelandczycy cieszą się niską opinią u swoich ziomków - jako inny przykład rozważ potraktowanie, które za życia otrzymywał Richard William Pearse, albo rozważ opisane w (2) z punktu #M3 strony fe_cell_pl.htm potraktowanie jakie od ziomków otrzymywał Ernst Rutherford.) W 2009 roku wypracowałem jednak odpowiedź na owo pytanie "dlaczego?", oraz wyjaśniłem tą odpowiedź w "części #G" strony internetowej eco_cars_pl.htm - o wynalazkach bezzanieczyszczeniowych samochodów, oraz w punkcie #C4.2 innej swej strony o nazwie morals_pl.htm. (Mianowicie, przeszkody i prześladowania dotykające każdą twórczą osobę wprowadzającą postęp na Ziemi, wynikają z zasady działania tzw. "pola moralnego" które powoduje, że "w krótkoterminowym działaniu owego pola każde moralne postępowanie ludzkie musi przełamywać się wzdłuż tzw. 'linii największego oporu', tj. oporu który jest najsilniejszy ze wszystkich możliwych rodzajów oporu jakie oponenci owej formy postępu są w stanie przeciwstawić danemu twórcy postępu".) Cokolwiek jednak sami Nowozelandczycy by nie twierdzili o moim zdaniem najlepszym przywódcy kraju jakiego kiedykolwiek mieli, ja osobiście dziękuje Bogu że chociaż tylko przez okres 2 lat, ciągle dana mi jednak była szansa aby doświadczyć przyjemności i honoru doświadczania życia w kraju pod jego rządami.
Niestety, w 1984 roku partia owego doskonałego przewódcy Nowej Zelandii została pokonana w wyborach. Jego wygłodzona opozycja dorwała się do władzy. Na kraj ten nadeszła więc czarna era upadku ekonomicznego, bezrobocia, wypaczeń i tzw. "propagandy sukcesu" jaką doskonale znam z życia w komuniźmie. Z kolei życie w kraju który właśnie upada ekonomicznie przestaje być uciechą. W lutym 1988 roku, czyli w początkowym okresie władzy nowych rządzących, kiedy sytuacja w kraju nie stała się jeszcze krytyczna, zmieniłem pracę i przeniosłem się na Otago University. Uniwersytet ten był zlokalizowany w niewielkim, chronicznie zimnym, starym, brudnym, zachmurzonym i deszczowym miasteczku Dunedin, gdzie główną masową rozrywką jest upijanie się. Tuż przed tym kiedy pierwsze oznaki depresji ekonomicznej uderzyły Nową Zelandię, w 1990 roku straciłem jednak i tą nową pracę - faktycznie to byłem z niej wyrzucony za odkrycie, zbadanie i popularyzowanie eksplozji UFO koło NZ miasteczka Tapanui - tak jak opisałem to we wstępie i w punkcie #B5 swej strony o nazwie tapanui_pl.htm. Przez następne 2 lata byłem bezrobotnym. Okazały się to być najbardziej przygnębiające i przepełnione niepewnością jutra dwa lata w całym moim dotychczasowym życiu. Proszę sobie wyobrazić jak ja wówczas się czułem. Żyłem wtedy samotnie w ciągle jeszcze dosyć obcym mi kraju. Miasto Dunedin okazało się być wiecznie zimną, zachmurzoną i deszczową mieściną, którą Anglicy opisują zabawnym zwrotem "one horse town", co znaczy "miasteczko jednego konia", w której nie ma żadnych rozrywek pod dachem zaś pogoda jest zbyt przygnębiająca aby czynić cokolwiek na wolnym powietrzu. Nie miałem tam ani pracy ani źródła dochodu. Przez niemal dwa lata nie otrzymywałem zasiłku dla bezrobotnych. W owym czasie praktycznie wszystko stało się też tam "user paid" (tj. "opłacane przez użytkownika") - znaczy nawet wizyta u lekarza czy w szpitalu wymagała znaczących funduszy. Moje oszczędności szybko topniały. Najbliższe życzliwe mi dusze, które mogły by mi pomóc gdybym wpadł w jakieś kłopoty, znajdowały się na odwrotnej półkuli, czyli w Polsce. A na domiar złego wokoło siebie obserwowałem zawzięte rozmontowywanie systemu społecznego dla którego zupełnie niedawno narażałem swe życie jako aktywista Solidarniości.
Nowa Zelandia przechodziła bowiem wówczas bardzo brutalną zamianę panującej tam poprzednio dbałości o człowieka, na istniejącą tam obecnie dbałość o dochód i o kapitał. Praktycznie wszystko co dobrego kraj ten osiągnął podczas mądrych i zaradnych rządów Sir Robert Muldoon zaczęło być tam systematycznie rozmontowywane i niszczone. Zaczęło się od sprzedaży asetów, czyli sprzedaży wszystkiego co poprzednio należało do rządu. Rozprzedane więc zostały fabryki, budynki, koleje państwowe, itp. Kiedy obserwowałem te zdarzenia, wysoce dla mnie szokujący okazał się program telewizyjny który ujawnił, że ze wszystkich tych wyprzedaży państwowych własności jedynie mniej niż 5% ich wartości pieniężnej faktycznie trafiło do kasy państwowej. Reszta ceny pokrywała tzw. koszty marketingu, sprzedaży, poszukiwań, konsultantów, itp. (znaczy - w pełnej glorii prawa i legalności lądowała w prywatnych kieszeniach). Z tego co nie dało się sprzedać, np. elektrowni, sieci elektrycznej, czy telefonów, formowano przedsiębiorstwa na własnym rozrachunku. Za wszystko też zaczęto domagać się opłat, włączając w to nawet sprawy które stanowią tradycyjną odpowiedzialność rządu, takie jak opieka zdrowotna, czy edukacja. Oczywiście, bez opieki państwa, większość fabryk zbankrutowała. Te zaś co przetrwały, z upływem czasu tak były trapione podatkami, biurokracją i tzw. "red tape" (tj. nieprzyjaznymi prawami), że zaczęły przenosić się za granicę. Zaczęło się więc galopujące bezrobocie. Brak pieniędzy u ludzi spowodował że opustoszały i poupadały sklepy. Upadek sklepów w połączeniu z brakiem pieniędzy u ludzi spowodował upadek drobnego rzemiosła, wytwórczości, oraz usług. To z kolei zabiło wszelką kompetycję i współzawodnictwo. Niemal wszystko stało się czyimś monopolem. Z kolei monopole mają ten brzydki zwyczaj, że bezzasadnie podnoszą one ceny a obniżają jakość.
Z kolei nieuzasadniony wzrost cen spowodował galopującą inflację. Wartość dolara nowozelandzkiego spadła do około 40 centów USA. Desperacja zakradła się wśród ludzi. Zaczął się lawinowy wzrost przestępczości. Ulice miast opustoszały. W wielu miejscach gdzie zaledwie kilka lat wcześniej wieczorami chodniki były przepełnione światłami, stolikami kawiarni, oraz spacerującymi, szczęśliwymi i zadowolonymi z życia ludźmi, straszyć wówczas zaczynały ciemne oczodoły zabitych deskami okien wystawowych. Wobec beznadziejności sytuacji wielu zaczęło szukać ucieczki w alkoholu i narkotykach. Aby nadal móc chwalić się sukcesem, wolność publikatorów została zerodowana zaś rzetelna informacja została zastąpiona rządową "propagandą sukcesu" w stylu, który znałem tak dobrze z czasów komunizmu. Przykładowo, zamiast za liczbę bezrobotnych podawać ilość ludzi którzy chcą pracować jednak brak dla nich pracy, propaganda ta zaczęła wówczas podawać (oraz podaje tak do dzisiaj) ilość ludzi, którym władze przyznały zasiłek dla bezrobotnych. Z kolei dostęp do owego zasiłku dla bezrobotnych dawał się już manipulować na papierze bez zmniejszenia liczby faktycznych bezrobotnych. Zaczęła też się masowa ucieczka (emigracja) ludności z Nowej Zelandii np. do Australii.
Wzmiankowania tutaj jest też warty tzw. szok kulturalny. Wszakże ów szok kulturalny jest jak "jet-leg" - tyle że oddziaływuje on na nasze zwyczaje, nawyki, postawy i filozofie zamiast na zegary biologiczne. Praktycznie też każdy emigrant przez niego przechodzi. Ponadto, podobnie do "jet-leg", im dalej od kraju urodzenia się emigruje, thym silniejszy ów szok kulturalny się staje. Z kolei niemal nie istnieją dwa kraje bardziej od siebie oddalone niż Polska i Nowa Zelandia. Na szczęście, szok kulturalny zmniejsza się z upływem czasu. Obecnie mogę być dumny, że niemal go pokonałem. Jednak zawsze pozostają jakieś obszary, szczególnie w zakresie jedzenia, smaku, domów, oraz postaw życiowych, które nie chcą zaniknąć. Dla przykładu, praktycznie do teraz mam smak na owe dziesiątki odmiennych rodzajów polskich kiełbas, które nie tylko są nazywane odmiennie, ale także i smakują drastycznie inaczej. Ciągle mi też brakuje polskich suchych budynków które mają dobre ogrzewanie, w których ludzie nie czują się mokrzy i zmarznięci, które są dobrze zaizolowane termicznie aby utrzymywać tanio temperaturę 23 stopni, oraz które są budowane z cegieł i cementu, a nie z mokrej dykty. Nie mogę też nawyknąć do polityków, których działania typowo polegają na unikaniu podejmowania decyzji, na częstym promowaniu swych kolegów szkolnych, na obejmowaniu swych pozycji głównie dla ignorowania opinii większości narodu i na zamawianiu niezliczonych raportów przygotowanych przez komisje drogich ekspertów - których stwierdzeń nikt jednak potem NIE bierze pod uwagę. Ponadto jakoś nie mogę nawyknąć do pustych chodników po 5 wieczorem, do ogromnej ilości sportu w telewizji i w codziennym życiu, do uwypuklania ciała, do braku szacunku do osiągnięć intelektu, ani do tych ogłoszeń w TV które wmawiają oglądającym, że najlepszy styl życia polega na leniuchowaniu i NIE wykonywaniu żadnej pracy.
Po dwóch latach bezrobocia bez otrzymywania "doli", w 1992 roku ja sam też zdecydowałem się opuścić Nową Zelandię aby szukać zarobku poza jej granicami. Tak zaczęła się moja tułaczka po świecie w poszukiwaniu chleba. Kiedy miałem już zakupione bilety lotnicze, w końcu zaczęto wypłacać mi zasiłek dla bezrobotnych (tj. "dolę"). Zostałem więc postawiony w sytuacji, że po kilku tygodniach brania tego iluzorycznego zasiłku ("doli") musiałem z niego sam dobrowolnie zrezygnować. Zdecydowałem się bowiem, że już nie zmienię swoich planów tułaczki w poszukiwaniu chleba. (Gdybym zasiłek ten otrzymywał od samego początka, nigdy nie zdecydowałbym się na tą tułaczkę za chlebem.) Po opuszczeniu Nowej Zelandii podpisywałem aż trzy kolejne kontrakty na profesury uniwersyteckie. Pierwszym z nich był kontrakt z roku akademickiego 1992/3 na stanowisko Associate Professora w Eastern Mediterranean University z miasta Famagusta na Północnym Cyprze. Kontrakt ten dał mi okazję dla osobistego poznania i doświadczenia na sobie śródziemnomorskiej kultury, przyrody i chwalebnej historii. Mieszkałem bowiem przy brzegu pięknego morza, zaledwie kilka kilometrów od starożytnego miasta Salamis i historycznego miasta Famagusta (oba te miasta nadal otoczone są starymi murami). Kilka interesujących fotografii z owej profesury pokazane jest na moim 35 minutowym biograficznym filmie o tytule "Dr Jan Pająk portfolio" upowszechnianym za darmo w YouTube. Następny trzyeletni kontrakt podpisałem w 1993 roku na stanowisko Associate Professora w University Malaya w Kuala Lumpur, Malezja. Ten dał mi okazję do posmakowania wielkomiejskiego życia we wspaniałej metropolii w której samej mieszka niemal tyle ludzi co w całej Nowej Zelandii, która buszuje życiem, nigdy nie śpi, ma nieopisaną liczbę rozrywek i atrakcji do oglądania, oraz której poziom techniki i nowoczesności należy do najwyższych w świecie. Ostatnim był mój dwuletni kontrakt też na stanowisko Associate Professora który podpisałem w 1996 roku z University of Malaysia Sarawak z pięknego miasta Kuching w malezyjskiej prowincji Sarawak na tropikalnej wyspie Borneo. Ten kontrakt dał mi poznać jak wspaniała jest natura w tropiku, oraz jak serdeczni i przyjacielscy są ludzie żyjący blisko tej natury. Ludzie na Borneo byli aż tak przyjaźni i aż tak mili, oraz czynili moje życie aż tak przyjemnym, że gdybym mógł chętnie zostałbym tam przez resztę swego życia.
To na Borneo doświadczyłem też wspaniałego zjawiska, które opisałem na stronie nirvana_pl.htm - o totaliztycznej nirwanie, a które w 2006 roku zainspirowało mnie do zaprojektowania tzw. "ustroju nirwany" jaki w przyszłości zastąpi źródło wszelkiego zła na ziemi, czyli zastąpi "pieniądze", przez szczęśliwość ogromnie mądrze i dalekowzrocznie zaprojektowanego przez Boga zjawiska "nirwany" - jaki to "ustrój nirwany" opisałem dokładniej w punktach #A1 do #A3 swej strony internetowej o nazwie partia_totalizmu.htm, krótko streściłem w punkcie #C7 strony o nazwie nirvana_pl.htm oraz w punkcie #A3 innej swej strony o nazwie partia_totalizmu_statut.htm, zaś wspólnie z moim przyjacielem zilustrowaliśmy na filmie świat bez pieniędzy ustrój nirwany upowszechniany gratisowo pod adresem https://www.youtube.com/watch?v=W9YFI6Fer9E. Niestety, wkróce po rozpoczęciu kontraktu na Borneo cały obszar południowo-wschodniej Azji objęty został tzw. "Kryzysem Azjatyckim". W jego wyniku wartość miejscowych pieniędzy spadła do jedynie około 30% ich początkowej wartości. Około dwie-trzecie moich zarobków z obu kontraktów w Malezji po prostu zniknęło wówczas jakby wyparowało. Na dodatek, kraje obezwładnione tym kryzysem nie mogły już sobie pozwolić na wynajmowanie zagranicznych profesorów. Stąd kiedy mój kontrakt na Borneo się zakończył, nie było już szans na podpisanie następnego.
W końcu 1998 roku powróciłem więc do Nowej Zelandii. Zaczął się dla mnie okres życia który jest dokonale opisany przez angielskie przysłowie żebrakowi nie wolno być grymaśnym (tj. "a beggar cannot be choosy"). Poczynając od 1999 roku ponownie udało mi się zabezpieczyć dla siebie pracę w Nowej Zelandii. Niestety nastąpiło to za słoną cenę. Wszakże rolniczo nastawiona Nowa Zelandia z wówczas niemal zupełnie już zniszczonym przemysłem nie potrzebowała ludzi z moją ekspertyzą techniczną. Stąd oddawała mi wielką przysługę, że wogóle miała jakieś zatrudnienie dla mnie. Wylądowałem więc na najniższej pozycji akademickiej jaka była dostępna na miniaturowej Aoraki Politechnice z maleńskiej mieściny nowozelandzkiej zwanej Timaru. Politechnika ta była najmniejszą uczelnią w jakiej kiedykolwiek pracowałem. Niemniej praca na niej okazała się najbardziej trudna i stresująca. Panowała w niej duszna atmosfera kumoterstwa i popierania wyłącznie "swoich". Była jedynym miejscem mojej pracy, w którym odciągano z moich zarobków koszt "usługi" dostarczania mi listów jakie były do mnie wysłanie na adres tej uczelni, oraz w którym moje prywatne listy były otwierane przed dostarczeniem mi pod wymówką, że uczelnia musiała sprawdzić czy nie dotyczą one studentów jakim tam wykładałem. Uczelnia ta praktykowała też niepisaną zasadę, że wykładowcom NIE wolno oblewać jej studentów, a wszyscy studenci muszą zdawać egzaminy - o której to zasadzie otwarcie mi jednak NIE powiedziano, a zmuszano mnie abym sam się jej domyślił poprzez przepuszczanie mnie przez najróżniejsze dyscyplinarne śledztwa i kary za każdym razem kiedy oblałem któregoś co bardziej niedouczonego z ich studentów (które to oblanie uczelnia ta potem i tak unieważniała). Uczelnia ta była też aż tak mała, że ja sam w swojej uprzedniej karierze zawodowej wykładałem w sumie więcej odmiennych przedmiotów niż ich oferowano wszystkim studentom owej politechniki. Niestety, pod koniec 2000 roku zostałem zwolniony z nawet owej najniższej pozycji. Powodem zwolnienia jaki wówczas mi zakomunikowano, był raptowny i niespodziewany spadek liczby studentów na owej politechnice. Ja miałem jednak intuicyjne wrażenie, że dodatkowym powodem tego zwolnienia było odkrycie moich przełożonych, iż poziom mojej ekspertyzy, kwalifikacji i doświadczenia niepomiernie przekracza wymogi pozycji którą zajmowałem, a to z kolei napełniło ich obawą o ich własne pozycje.
To wrażenie zostało potem potwierdzone, kiedy w parę miesięcy po moim odejściu werbunek wykładowcy na moją uprzednią pozycję był ponownie ogłaszany w gazetach. Odszedłem stamtąd z rodzajem ulgi, bowiem atmosfera pracy była tam najgorsza ze wszystkich miejsc w jakich pracowałem w całym swoim życiu. Z żadnej też innej uczelni, w krótkim przedziale tylko paru lat nie odeszło aż tylu co tam wykładowców. (W marcu 2016 roku uczelnia ta została zlikwidowana.) Od dnia 12 lutego 2001 roku zacząłem pracować jako akademik (po angielsku: "academic staff member") na Wellington Institute of Technology, zlokalizowanym na przedmieściu stolicy Nowej Zelandii, czyli w Petone pod Wellington - także będąc zatrudniony na najniższej pozycji akademickiej jaka była tam dostępna. Już w pierwszym roku pracy otrzymałem od kierownictwa uczelni zaszczytne wyróżnienie "team member of the year" (tj. jakby "najbardziej koleżeński pracownik roku"). Byłem tam najwyżej kwalifikowanym pracownikiem, wykładając najtrudniejsze przedmioty i jednocześnie prowadząc badania nad zagadką cudownego działania "Sejsmografu Zhang Henga" model jakiego znalazłem w "Te Papa" z pobliskiego Wellington. Niestety, w Wellington też pracowałem tylko do 23 września 2005 roku, kiedy to ponownie zwolniono mnie z pracy z wyjaśnieniem, że liczba studentów tej uczelni raptownie spadła. Aczkolwiek ów spadek był wówczas aż tak znaczny, że stał się łatwym do odnotowania nawet gołym okiem - bowiem od początka 2005 roku uczelnia ta stała się niemal zupełnie pusta, a także chociaż obiektywnie ktoś musiał zostać zwolniony z ichnich wykładowców, zastanowienie może budzić fakt iż zwolnili najbardziej wykwalifikowanego i najniżej płatnego pracownika jakiego mieli. (Chociaż też powszechnie mówiono wówczas, że w owym czasie wyraźnie odludniły się niemal wszystkie uczelnie Nowej Zelandii, w parę miesięcy później byłem zdumiony odkryciem ogłoszenia poszukującego wykładowcę na moją uprzednią tam pozycję.) Prawdopodobnie powody dla tego pustoszenia nowozelandzkich uczelni były komplesowe i obejmowały szereg czynników, m.in. wysokie opłaty pobierane przez uczelnie od studentów, brak w NZ pracy dla ludzi z wysokim wykształceniem, oraz niski poziom akademicki miejscowych uczelni który spowodował że niektóre kraje (np. Chiny) zaprzestały wysyłanie swoich stypendystów do tego kraju.
Ja osobiście jednak wierzę, że najważniejszym z powodów tego opustoszenia uczelni stała się masowa emigracja odpływowa (tj. ucieczka ludności). Wszakże od czasów kiedy w Nowej Zelandii zaczął się upadek ekonomiczny (notabene trwający tam aż do dzisiaj), nadeszły tam też czarne lata trwającej aż do dzisiaj coraz szybszej ucieczki za granicę młodych i ambitnych Nowozelandczyków. Ucieczka ta jest masowa, zaś jej uczestnicy to najbardziej ambitni, zdolni i zaradni młodzi ludzie, czyli poraktycznie "sól narodu". Przykładowo, około 2008 roku corocznie uciekało do Australii niemal 1 procent całej populacji około cztero-milionowej Nowej Zealndii - po szczegóły patrz artykuł [2#B1] o tytule "28,000 a year leave for Aust." - tj. "28000 ludzi na rok ucieka do Australii", ze strony A1 nowozelandzkiej gazety The Press, wydanie z wtorku (Tuesday), February 5, 2008. Po tej ostatniej utracie pracy w 2005 roku, nadal nie traciłem nadziei że coś jednak znajdę. Stąd niemal cały czas poświęcałem na szukanie swojej następnej stałej pracy. Niestety, nawet do czasu kolejnego przeredagowywania tej strony w marcu 2008 roku, takiej stałej pracy nie udało mi się już znaleźć. Jedyne co przerwało moje nieustające bezrobocie, to krótkie, bo tylko 10 miesięczne, zaproszenie na pozycję pełnego profesora uniwersytetu w Korei Południowej. Koreańczycy okazali się najmilszym narodem jaki dotychczas poznałem w swoim życiu, zaś poziom ich technologii - najwyższym z jakim dotychczas praktycznie się zetknąłem. Równie fascynująca i warta poznania była też kultura i historia Korei. Dlatego ową krótką profesurę w Korei wspominam z taką samą przyjemnością i sentymentem jak pracę na przemiłym Borneo. Profesura w Korei początkowo miała potencjał aby zostać przedłużoną. Jednak wkrótce po jej rozpoczęciu rząd Korei uchwalił prawo, że wizytujący ten kraj zagraniczni profesorowie mogą być tam zatrudniani tylko jeśli ich wiek nie przekracza 60 lat. Ja zaś miałem wówczas już 61 lat. Na szczęście, owo wcześniejsze zaproszenie mnie na profesurę jeszcze przed uchwaleniem tego prawa zostało uhonorowane i pozwolono mi tam pracować przez pełną długość 10 miesięcy.
Po powrocie do NZ z Korei okazało się, że wobec coraz silniejszej depresji ekonomicznej, która panowała wówczas (i nadal panuje) w Nowej Zelandii, moje niemal 6-letnie bezrobocie bez otrzymywania zasiłku dla bezrobotnych, rozpoczęte w dniu 23 września 2005 roku, musiało trwać aż do czasu kiedy stanę się uprawniony do otrzymywania emerytury. Pechowo też, jakiś czas wcześniej, dla zaoszczędzenia kilku groszy, kolejny rząd Nowej Zelandii wydłużył przechodzenie na emeryturę aż do wieku 65 lat. Nie mieli (ani nie mają) też w NZ opcji "wcześniejszego odejścia na emeryturę", która to opcja istnieje w wielu innych krajach, czasami nawet znacznie biedniejszych od NZ, np. w Malezji. Tak więc się stało, że z uprzednich swych oszczędności, jakie na swe szczęście przezornie poczyniłem, przyszło mi żyć aż przez niemal 6 następnych lat, czyli aż do 2011 roku. Podobnie bowiem jak podczas poprzedniego długiego okresu mojego bezrobocia z lat 1990 do 1992, w latach 2005 do 2011 także znalazły się jakieś przepisy (tym razem inne) według których zasiłek dla bezrobotnych też mi się nie należał. Z artykułu [3#B1] o tytule "Ease rules on dole for couples say economists", tj. "ulżyj prawa do doli dla par zaleca ekonomista" (The New Zealand Herald, Monday, June 29, 2009, str. A1) wynikało, że owe przepisy stworzyły sytuację, iż w Nowej Zelandii tylko około 32% faktycznych bezrobotnych otrzymuje zasiłek-dolę (dla porównania w Australii dolę otrzymuje 99% bezrobotnych). To zaś z jednej strony powoduje, że ponad dwie-trzecie populacji Nowej Zelandii musi się więc liczyć z sytuacją, iż jeśli stracą pracę wówczas zasiłek dla bezrobortnych jakby wogóle dla nich NIE istniał. Z drugiej zaś strony to oznacza również, że aż kilka dotychczasowych rządów które "bezrobotnych" definiowały jako "ludzi którzy otrzymują zasiłek dla bezrobotnych", oficjalnie chwaliło się poziomem bezrobocia w Nowej Zelandii który nie reprezentował nawet jednej trzeciej faktycznego bezrobocia tego kraju. Nic też dziwnego że sytuacja zwykłych Nowozelandczyków pobudza reflekse w rodzaju tych wyrażonych w artykułe [4#B1] o tytule "MPs cut everything in public service except own spending" (tj. "Posłowie na sejm powycinali wszystko z pomocy dla społeczeństwa oprócz wydatków na siebie") ze strony A1 gazety The New Zealand Herald, wydanie z piątku (Friday), June 26, 2009.
Tak więc oto ponownie zmuszony byłem przez 6 lat żyć z poprzednich swych oszczędności i to nie mając już nadziei na znalezienie jakiejkolwiek pracy. Na szczęście dla mnie, moją moralną podporą była świadomość, że na przekór powtarzalnie trapiącego mnie bezrobocia, na przekór konieczności życia z dawnych oszczędności, oraz na przekór marnowania przez społeczeństwo mojej wiedzy, ekspertyzy, wynalazków, oraz wszechstronnej edukacji, ciągle raz w swoim życiu osiągnąłem poziom i tytuł pełnego profesora na renomowanym uniwersytecie. Z kolei z zostaniem profesorem jest jak z zostaniem generałem - znaczy "raz profesor, zawsze już profesor". Jedno stało się więc pewne, mianowicie że bez względu na to jak potoczą się moje dalsze losy, ciągle mogę mieć moralną satysfakcję, że chociaż bezrobotnym, nadal pozostaję byłym pełnym profesorem z renomowanego uniwersytetu w Korei, oraz odpowiednikiem polskiego profesora nadzwyczajnego z trzech innych uniwersytetów z Cypru, Malezji i Borneo.
Dopiero od dnia 25 maja 2011 roku, czyli po osiągnięciu wieku 65 lat, zaczęła mi się oficjalnie należeć nowozelandzka emerytura. Nie jest ona duża - żartobliwie o niej stwierdzają, że wynosi ona zbyt mało aby z niej wyżyć, a zbyt wiele aby na niej umrzeć z głodu. Niemniej ja i moja żona jesteśmy nawykli do oszczędnego życia, jakoś więc sobie radzimy. W 2012 roku, licząc że NIE będę już więcej zmuszony wędrować "za chlebem", ze swoich wcześniejszych oszczędności kupiłem sobie w końcu małe mieszkanko "spółdzielcze" o powierzchni 49 metrów kwadratowych, z jednym sporym pokojem-kuchnią, małą sypialnią i łazienką, oraz z miniaturowym ogródkiem (jakiego doskonalenie jest jednym z moich obecnych zajęć). Mieszkanko to jest w małym odrębnym domku z ogródkiem, wygląd jakiego to domku został wiernie zreprodukowany na "Rys. #A3a(K6) - góra" z mojej strony o nazwie magnocraft_pl.htm. Domek z moim mieszkaniem jest zlokalizowany tylko kilkaset metrów od brzegu morza w błogosławionym przez Boga wieloma cudami NZ miasteczku zwanym Petone, położonym około 8 km od centrum stolicy NZ, czyli od miasta Wellington (właściwie to jest ono jednym z przedmieść Wellington). Prowadzę w nim ciche życie, chociaż wcale NIE pozbawione częstych emocji, nadal kontynując swoje uniklalne badania, oraz udoskonalając swój ogródek - tak jak opisałem to i zilustrowałem m.in. na swej stronie solar_pl.htm, oraz w punkcie #R2 i na "Fot. #R2" ze swej innej strony o nazwie quake_pl.htm. W 2014 roku wystawiłem swoją kandudaturę jako tzw. "Niezależny" (tj. bezpartyjny) kandydat do parlamentu NZ, uzyskując trochę ponad 113 głosów - który to fakt dobrze prezentuje mój biograficzny film "Dr Jan Pająk portfolio", oraz moja strona o nazwie pajak_do_sejmu_2014.htm. Potem jednak odkryłem, że Biblia zabrania osobom wierzącym aktywnego udziału w rządzeniu innymi ludźmi - zaś praktykowanie mojej filozofii totalizmu, a także cuda jakich zaistnienie osobiście doświadczyłem w miasteczku Petone i jakie opisałem szerzej w punktach #J1 do #J3 swej strony internetowej o nazwie petone_pl.htm, nakłoniły mnie do pedantycznego przestrzegania poznanych nakazów Biblii. Dlatego w przyszłości NIE zamierzam już wystawiać swej kandydatury w żadnych wyborach - tak jak wyjaśniłem to we "wstępie" i w "części #J" swej strony o nazwie pajak_dla_prezydentury_2020.htm. Jedyne więc co nadal będę kontynuował przez tak długo jak Bóg mi na to pozwoli, to rozwijanie swych "hobbystycznych" badań realizowanych zgodnie z zasadami wypracowanej przez siebie nowej "nauki totaliztycznej" oraz publikowanie uzyskiwanych wyników.
Historie życiowe wszystkich ludzi jakich dotychczas badałem zawierają w sobie tzw. morał. Ów "morał" wynika z faktu, że Bóg celowo tak kształtuje życie każdej osoby, aby dla tych co poznają owo życie zawsze dostarczało ono jakiejś istotnej lekcji moralnej. Jeśli więc dobrze się przyglądnąć moim własnym losom i perypetiom życiowym, wyraźnie "morał" taki z nich również się wyłania. Widać go w uporze i w konsekwencji z jakimi "coś" powoduje, że gdziekolwiek bym się nie udał, cokolwiek bym nie zaczął czynić, jakieś postronne i niezależne ode mnie "mroczne moce" sprawiają, że zawsze kończy się to przegraną i odebraniem mi wszelkich szans na zrealizowanie tego co w swoim życiu chciałbym osiągnąć. Faktycznie to nawet jeśli w swym życiu cokolwiek wygrałem, wówczas poza jednym wyjątkiem, jaki wraz z najważniejszymi życiowymi wygranymi opisałem w punkcie #D2.1 swej strony o nazwie eco_cars_pl.htm, nigdy owa wygrana NIE była mi dawana. Taki koniec "przegranej bitwy" dla niemal wszystkich przedsięwzięć mojego życia jest wysoce wymowny. Szczególnie jeśli się zaaakceptuje, że celem i misją tego życia mogło być zrealizowanie i wdrożenie przynajmniej kilku z owych przełomowych wynalazków i intelektualnych osiągnięć, które opisałem w częściach #D do #H tej strony. Wszakże cokolwiek nas w życiu dotyka, zawsze ma to jakieś przyczyny. Przyczynami zaś owego pasma powtarzalnych upadków, które mnie bez przerwy prześladują, może przecież być fakt, że gdybym w życiu natknął się na właściwy klimat intelektualny i na właściwe warunki badawcze, wówczas zapewne bym jednak zrealizował i urzeczywistnił sporą część z tego co opisałem w częściach #D i #E tej strony. Tymczasem realizacja tych wynalazków byłaby wysoce nie na rękę owym "mrocznym mocom". Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że faktycznym morałem wynikającym z przebiegu mojego życia są wnioski które opisałem na stronie mozajski.htm.
#B2. Losy mojej rodziny, a historia wsi Wszewilki
Maleńka wioseczka Wszewilki, w której ja się urodziłem w 1946 roku, jest częścią prastarej prowincji Polski nazywanej "Dolnym Śląskiem". Jednak przez spory okres czasu, bowiem od 1741 roku kiedy niemal cały Śląsk był aneksowany przez Prusy, aż do zakończenia drugiej wojny światowej w 1945 roku, cały Dolny Śląsk, włączając w to wioseczkę Wszewilki i jej okolice, były częścią Niemiec. Wioska Wszewilki leży trochę ponad 50 km na północ od miasta Wrocławia - które jest stolicą owej prowincji. Dolny Śląsk, jak czytelnik zapewne wie, leży w południowo-zachodniej części dzisiejszej Polski, niedaleko do Niemiec i do Czech.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej, niemal wszyscy mieszkańcy wsi Wszewilki w której ja się urodziłem, oraz innych okolicznych miejscowości, zostali wymienieni na nowych. Wszakże dawni obywatele niemieccy mieszkający na owych ziemiach niemal do końca wojny, uciekli w głąb niemiec przed nacierającą Armią Radziecką. Po wojnie zaś zostali zastąpieni przez ludność napływową z obszaru Polski i z przedwojennej polskiej Ukrainy. W rezultacie tej całkowitej wymiany ludności, wiedza o historii i tradycji Wszewilek niemal całkowicie zaginęła. Dziwnym jednak obrotem losu, moja matka znalazła się wśród polskiej ludności napływającej na te ziemie z obszaru przedwojennej Polski. Zaś moja matka znała te okolice bardzo dobrze.
Wywodzenie się wielu pokoleń moich przodków po kądzieli z okolic Wszewilek, Stawczyka i Milicza powoduje, że z rodzinnych opowiadań ja poznałem wiele faktów na temat historii tych ziem. Prawdopodobnie jestem więc jednym z nielicznych nadal żyjących ludzi, którzy znają historię tych ziem z rodzinnej tradycji mówionej. To dlatego jako rodzaj patriotycznego obowiązku uważałem spisanie historycznych faktów które ciągle są mi znane. Te znane mi historyczne fakty dotyczące wsi Wszewilki spisałem na kilku totaliztycznych stronach internetowych, np. na stronach wszewilki.htm - o wsi Wszewilki, stawczyk.htm - o wsi Stawczyk koło wsi Wszewilki, milicz.htm - o miesteczku Miliczu, bitwa_o_milicz.htm - o bitwie w czasie wyzwalania Milicza, oraz sw_andrzej_bobola.htm - o kościele Św. Andrzeja Boboli w Miliczu, wszewilki_milicz.htm - o zwiedzaniu wsi Wszewilki i miasta Milicza. Na jednej z owych totaliztycznych stron, mianowicie na stronie wszewilki_jutra.htm - o moich marzeniach na temat przyszłości wsi Wszewilki, ja nawet otwarcie marzę jak wspaniale by to było gdyby Wszewilki mogły kiedyś się zdobyć na odbudowanie swojego starego ryneczka który został celowo zniszczony około 1875 roku. A przynajmniej aby mogły odbudować sobie dawny kościółek który istniał przy owym ryneczku, a także zbudować nowe muzeum.
Obr.500 (#1)
Obr.500 (#1): Oto jak mój wygląd (tj. wygląd dra inż. Jana Pająk) zmieniał się z upływem czasu. Wszakże w świecie rządzonym przez wszechwiedzącego Boga, w jakim to świecie my żyjemy, nic NIE jest dziełem jedynie przypadku - tak jak dotychczas usiłują nam to wmówić niektórzy zawodowi "luminarze nauki". W takim bowiem świecie absolutnie wszystko, w tym także nasz wygląd, jest nieskończenie mądrze i przewidująco zaprojektowane przez Boga i stanowi wynik działania aż całego szeregu precyzyjnych zasad, reguł i praw. Przykładowo, sporym szokiem okazuje się być moje odkrycie, że naszym wyglądem, a także praktycznie wszystkim co definiuje przebieg, jakość i cechy naszego życia, rządzą te same prawa jakie rządzą też zachowaniami tzw. "pola moralnego" - tj. pola precyzyjnie opisywanego np. w punktach #C4.2 i #C4.2.1 mojej strony o nazwie morals_pl.htm, zaś skrótowo podsumowanego np. w punktach #B3 i #B4 innej mojej strony o nazwie pajak_na_prezydenta_2020.htm. (Owo "pole moralne" m.in. powoduje, że czynienie tego co zgodne z kryteriami moralnymi zawsze wymaga wkładania znaczącego trudu i wysiłku. Natomiast czynienie tego co łamie sobą kryteria moralne, zawsze jest łatwe i przyjemne.) Innymi słowy, o tym jak aktualnie wyglądamy w danym okresie swego życia, a także np. jakie nosimy nazwisko, imię, gdzie się urodziliśmy i zamieszkujemy, kim są nasi rodzice, rodzina, przyjaciele, koledzy, jakie wydarzenia i losy życiowe nas dotykają, itd., itp., rządzą te same mechanizmy moralne, które m.in. też powodują, że w krótkoterminowym działaniu "pola moralnego" wszystko co jest zgodne z kryteriami moralności (tj. wszystko co jest "moralne") wymaga wkładania w to naszego wysiłku i motywacji, zaś wszystko co łamie sobą kryteria moralności (tj. wszystko co jest "niemoralne") przychodzi nam bezwysiłkowo, przyjemnie i łatwo. To też właśnie owo wynikanie aktualnego wyglądu poszczególnych ludzi z działania precyzyjnych zasad, reguł i praw powoduje, że wygląd każdego z nas zawsze też definiuje jak inni ludzie mają się do nas odnosić, wyznacza nasz los, uczy i informuje, odzwierciedla nasz wiek, cechy charakteru, stan duchowy, nastawienie do życia, historię i tryb życia, warunki w jakich żyjemy, zadanie jakie Bóg nam wyznaczył do zrealizowania w naszym życiu, itp.
Powyżej zestawiłem więc zdjęcia wyglądu mojej twarzy wykonywane w kilkuletnich odstępach od siebie, jakie ilustrują jak twarz ta zmieniała się wraz z upływem czasu. (Pod każdym zdjęciem przytoczyłem swój przybliżony wiek w jakim zostało ono wykonane.) Zdjęcia te są dodatkowo poszerzone ilustracjami mojego wyglądu pokazanymi na filmie z YouTube do jakiego oglądnięcia zachęcam poniżej w punkcie #L5. W połączeniu więc z opisami z niniejszej strony oraz stron z nią związanych, czytelnik zapewne będzie w stanie prześledzić i doświadczyć jak przebieg, cele i osiągnięcia mojego życia, Bóg dokumentował i kontrolował m.in. z pomocą nieustannie zmieniającego się wyglądu mojej twarzy. Z kolei po poznaniu na moim przykładzie praw i zasad rządzących związkiem czyjegoś wyglądu z cechami życiowymi jakie od wyglądu tego zależą, czytelnik będzie też w lepszej sytuacji, aby potem te same prawa i zasady móc odnosić do wyglądu i cech życiowych innych ludzi.
Odnotuj tu jednak, że w swoich wędrówkach po świecie "za chlebem", do chwili przygotowywania niniejszej ilustracji zmieniałem aż 37 razy swoje "miejsce stałego zamieszkania", co z kolei definiowało liczbę przeprowadzek przez jakie w swoim życiu zmuszony byłem przechodzić. Chińczycy zaś mają to wyrażające życiową prawdę powiedzenie, że "zniszczenia trzech przeprowadzek dorównują zniszczeniom jednego pożaru" - co w moim przypadku oznacza też m.in. gubienie zdjęć i precyzyjnych o nich informacji. Stąd NIE dysponuję obecnie swymi zdjęciami, które wykonane byłyby w równych od siebie odstępach czasu, np. w dniach moich urodzin co każde 5 lat, natomiast informacje jakie o nich nadal posiadam są jedynie przybliżone (tj. to co powyżej podaję w informacji pod każdym zdjęciem należy opatrywać określeniem "około"). NIE dla każdego też swego wieku dysponuję obecnie zdjęciem typu paszportowego. Stąd niektóre ze zdjęć pokazanych powyżej są jedynie wycinkami z jakichś większych fotografii. (To dlatego po kliknięciu na niektóre z powyższych utrwaleń wyglądu mojej twarzy, czytelnikowi może ukazać się w odrębym okienku cała fotografia z jakiej zostało ono zaczerpnięte.) Odnotuj także, iż aby poszczególne twarze uformować w równiutką tabelę, proporcje wysokości do szerekości niektórych zdjęć musiały zostać zmienione w stosunku do ich oryginalnych proporcji (co powoduje, że na niektórych z powyższych zdjęć wyglądam "grubiej" lub "chudziej" niż wyglądałem wówczas w rzeczywistości). Aby więc ujrzeć dane zdjęcie w jego oryginalnych proporcjach wymiarowych, też trzeba na zdjęcie to kliknąć.
Nawet jedynie zgrubne porównanie pokazanych powyżej zmian wyglądu mojej twarzy z aktualnymi stanami mojej wiedzy, świadomości, celów, nastawień życiowych, cech charakteru, oraz innych moich atrybutów osobowych w czasach wykonania tych zdjęć, ujawnia jak bardzo są zgodne z działaniem pola moralnego, oraz jak precyzyjnie działają, mechanizmy i prawa rządzące naszym wyglądem. To właśnie dlatego badanie opisywanych tutaj związków wyglądu z cechami życia danej osoby staje się tak istotne i tak paląco potrzebne. Niestety, jak narazie ja jestem praktycznie jedynym naukowcem na świecie, który badania takie prowadzi, oraz którego odkrycia wskazują właściwy kierunek pod jakim kryje się prawda na ten temat. Na przekór też, że owe związki są ogromnie złożone, zaś ich pełne przebadanie zajmowało będzie wielu badaczy i wiele lat, już obecnie niektóre z odkryć jakie dokonałem okazują się praktycznie wysoce użyteczne. Jako przykład takich praktycznie użytecznych z już osiągniętych moich ustaleń, proponuję tu rozważyć współzależność pomiędzy wyrobieniem w młodości zwyczaju, aby NIE słuchać podszeptów swego sumienia, a umieraniem w młodym wieku - jaką to współzależność opisałem np. w punkcie #G1 swej strony o nazwie will_pl.htm. Jak bowiem doskonale pamiętam, wszyscy moi znajomi z czasów młodości opisani w tamtym punkcie #G1, którzy umarli w młodym wieku, wyglądali bardzo imponująco i przystojnie oraz byli szczególnie przyjemni w towarzyskim obcowaniu - czyli swym wyglądem i umiejętnościami towarzyskiego przypodobywania się doskonale pasowali do angielskiego powiedzenia "przyjemni umierają młodo" (tj. "nice dies young"). Jednocześnie jednak demonstrowali oni swym zachowaniem, że NIE słuchają głosu swego sumienia. Stąd praktycznie użyteczna lekcja wynikająca z tamtego punktu #G1 daje się wyrazić np. słowami: "jeśli zwiążesz się z kimś o imponującym wyglądzie i o szczególnie przyjemnym zachowaniu towarzyskim, wówczas przygotuj się też na sporo bólu i rozczarowań jakie z tego związku wynikną".
#B3. Moja fascynacja angielską wymową imienia "Diana" - po angielsku wymawianego Dajana
Na przełomie lat od 1958 aż przez całe 1960te, w Polsce była bardzo popularna piosenka w wykonaniu Paul'a Anka, nosząca tytuł Diana. Światowym przebojem stała się ona w 1958 roku. Usłyszenie tej piosenki ujawniło mi iż posiadam w sobie jakąś niewytłumaczoną fascynację angielską wymową imienia Diana. Słysząc to imię w angielskiej wymowie zawsze odczuwałem jakąś niezrozumiałą tęskonotę, żal, oraz uczucia tajemniczych wzruszeń. To dlatego w owych czasach opracowałem nawet dla siebie "pseudonim" będący grą słów z informascji "coś Pająka Jana". Ów pseudonim wyrażałem słowem "Pajana". Wiele lat temu, tj. na początku gdy zacząłem używać emaile, założyłem sobie nawet email pod pseudonimem pajana. Oryginalną piosenkę Paul'a Anka o tytule "Diana" włączyłem też do swych list piosenkowych z najbardziej sentymentalnymi dla siebie piosenkami, których najczęściej słucham, a które są pozestawiane na stronie o nazwie p_l.htm. (Odnotuj, że owa "p_l.htm" jest też jedną z najbardziej sabotażowanych moich stron, którą aby pokazała swe piosenki typowo trzeba dodatkowo "refresh" (tj. "odnowić") z powodów jakie wyjaśniam w początkowej części instrukcji jej użycia ze strony p_instrukcja.htm.)
Kiedy jako już dorosła osoba zacząłem uczyć się języka angielskiego, moją nauczycielką dziwnym trafem stała się Pani przybyła z USA o imieniu właśnie Diana. Ponownie więc podczas każdej lekcji zmagałem się z dziwnymi emocjami kiedy przychodziło mi poprawnie wymawiać jej imię "Dajana".
Prawdopodobny powód dla jakiego czułem ową fascynację angielską wymową imienia "Diana" być może wyjaśniła mi dopiero wspólna praca z moim przyjacielem nad przygotowaniem naszego filmu "Zagłada Ludzkości 2030". W filmie tym mój przyjaciel omawia znalezioną gdzieś przez siebie osobę nazywaną "Pahana". Wygląda więc na to iż faktycznie to tajemniczo fascynowało mnie owo słowo "Pahana" - do którego angielska wymowa imienia "Dajana" (tj. Diana) jest bardzo podobna. Tyle iż, niestety, takie wyjaśnienie tej mojej fascynacji pobudza więcej zapytań i nowych tajemnic niż ich wyjaśnia.